|
Christiania w Kopenhadze. Utopia w oparach marihuany.
Christiania, hippisowskie osiedle w centrum Kopenhagi to jedno z nielicznych miejsc w Europie, gdzie legalnie można palić trawkę. Eksperyment społeczny, zrzeszający przeciwników szeroko pojętego systemu, zmaga się dziś z dzikimi zasadami kapitalizmu. Politycy, deweloperzy, światek narkobiznesu chcą zmącić spokój utopijnej osady.
Drewniana brama z napisem "Christiania" przed wejściem do słynnego "niezależnego miasteczka" jest tak abstrakcyjna jak przemyślenia studentów, którzy wpadają tutaj, by wyluzować się między wykładami. Żadnych tajemnych drzwi jak w "Alicji w krainie czarów", choć to podobno magiczne miejsce.
Przekraczasz jednak pewną granicę, bo tutaj czas ulatuje wraz z dymem kolejnych jointów. Na pooranych zmarszczkami twarzach zadeklarowanych hippisów widnieją uśmiechy. Ale można odnieść wrażenie, że coś się jednak nie udało.
Idylla w wolnym mieście
Kopenhaga, administracyjna, kulturalna i biznesowa stolica Danii widnieje w rankingach jako jedno z pięciu najdroższych miast świata. Pięknie odnowiono zabytkowe kamieniczki, uroczy port w centrum, a w innych dzielnicach nowoczesne biurowce. I w końcu mała osada hippisów przylepiona do miasta jak w bajce.
Christiania to niepozorne osiedle w dzielnicy Christianshavn nad kanałem o tej samej nazwie. Kilkadziesiąt rozlatujących się domków zbudowanych kilkadziesiąt lat temu przez artystów, kilka ciemnych zaułków. Główny prospekt opanowali dilerzy i sprzedawcy pamiątek. Można kupić koszulkę z podobizną Boba Marleya, okulary przeciwsłoneczne i marihuanę niemal na kilogramy.
Regułą tutaj jest niewielka liczba zasad. Każdy ma czuć się tutaj wolny. Gdy do Christianii zaczęli zjeżdżać turyści z wszystkich stron świata na osiedlu stanęły tablice z przepisami. Nie wolno robić zdjęć (bo sprzedaż narkotyków w Danii jest nielegalna, tak jak zresztą... usunięcie dilerów siłą przez policję). Nie wolno też biegać, bo to może wprowadzać atmosferę nerwowości.
Ale akurat w Christiani życie płynie tak nieśpiesznie, że nikt do niczego się nie śpieszy. Miejscowi dyskutują żywo o problemach świata zaciągając się kolejnymi jointami. Turyści zachwycają się towarem, a podejrzane typki w kapturach raz po raz podtykają pod nos ziele wszelkiej maści. Spełnienie utopistycznych snów? Tylko z pozoru.
Zaczęło się tak
Jest rok 1971. Grupa hippisów i squatersów zajmuje tereny byłej jednostki wojskowej w centrum Kopenhagi. Trudno wskazać lidera. Wiadomo, że duży wpływ na samokształtowanie się grupy miał Jacob Ludvigsen, dziś uznany dziennikarz, copywriter i pisarz. Na łamach anarchistycznej prasy ogłosił utworzenie wolnego miasta.
"Celem projektu jest stworzenie się społeczności, gdzie każda jednostka jest odpowiedzialna za siebie, będąc jednocześnie integralną częścią naszej wspólnoty. Równie ważnym zamiarem jest utwierdzanie w przekonaniu, że ogólnie pojęta nierówność międzyludzka może zostać poprzez naszą działalność zażegnana" - czytamy w odezwie, uznawanej za deklarację Wolnego Miasta Christiania.
Do niepozornej dzielnicy zaczęli wprowadzać się przedstawiciele środowisk alternatywnych: pisarze, muzycy, wolnomyśliciele, a nawet architekci. Zaczęły powstawać domki, zbudowano nawet przedszkole dla dzieci. Pod koniec lat 80. populacja "miasteczka" wynosiła ok. 3 tys. osób.
Christiania nie była tylko liberalno-socjalistycznym projektem. Stała się magnesem dla ludzi z marginesu społecznego. I to nie tylko dla biedaków, ale ludzi zdławionych przez system: artystów, przedstawicieli mniejszości seksualnych i różnych subkultur. Mieli razem współżyć w oparciu o zasadę samorządnego społeczeństwa.
Boom w osadzie zaowocował powstaniem oryginalnej sceny artystycznej. Urządzano performance, koncerty, na scenach występowały alternatywne teatry, a wszelkiego rodzaju artyści prezentowali swoje rękodzieła. Wielu publicystów wskazuje, że to był wielki eksperyment społeczny, który wpłynął m.in. na rozwój punkrocka.
Nie jedz, lecz pal
Idylla trwałaby pewnie przez lata. Ale poza hippisami do osady zaczęli zjeżdżać dilerzy, prostytutki i różnego rodzaju rzezimieszki. Pewnego razu w jednym z budynków osiedlił się gang heroinistów, ale mieszkańcy wyparli obcy im element. Na Christianię nacierała też policja, rząd duński próbował przejąć teren z pomocą wojska, w 2004 roku urządzono obławę na dilerów.
Funkcjonowania osady stało się kwestią polityczną. Z ust konserwatywnych posłów padały określenia "diabelskiej oazy", "osady leni i pijaków". Partie centrolewicowe starały się odkładać sprawę Christianii w czasie. Duńskie media pisały o formule "Nie zauważam diabła". I tak przez lata utarło się ciche przyzwolenie na funkcjonowanie kontrowersyjnej społeczności.
Dziś Christiania nie przypomina osady z czasów swej świetności. To raczej muzeum, w którym czas spędzają emerytowani hippisi. W osadzie o wiele łatwiej kupić jointa i piwo niż coś do jedzenia. Zresztą jeśli ktoś przemierza uliczki z hot-dogiem to zdradza się, że jest turystą. Miejscowi funkcjonują inaczej, ale ostrzegają turystów przed policją. Wynoszenie trawki (narkotyki twarde są tu zakazane) poza teren Christianii grozi przeszukaniem przez policjantów, którzy patrolują tereny wokół miasteczka. A to rodzi problemy.
Dlatego lepiej... po prostu oddać się degustacji. - Jesz przed paleniem, bo każdy posiłek hamuje ten piękny stan euforii. Zresztą lepiej wydać na kolejnego jointa i być zadowolonym przez cały dzień - opowiada mężczyzna, który zna Christianię od podszewki. Nie ukrywa jednak, że sen o idyllicznym miejscu powoli dobiega końca. Dawne ideały uleciały wraz z dymem kolejnych jointów.
Dziś osobliwy fragment Kopenhagi to raczej obskurne miejsce, w którym spotykają się dawni hippisi, ale też dilerzy, uczniowie i turyści. Za 50 koron duńskich można kupić jointa z każdego zakątka świata. Mieszka się tu podobno dobrze: miesięczna składka dla "obywateli" to ok. 150 dolarów, które wędrują do wspólnego budżetu. Ale to już nie to samo.
Kup sobie akcje Christianii
Wszystko dlatego, że od lat Christiania budzi kontrowersje. W wielu sondażach przeprowadzanych przez kolejne partie społeczeństwo duńskie nie wyraziło jednoznacznej dezaprobaty dla wyjętych spod prawa osadników. Co więcej, w 2004 Danią wstrząsnęły protesty w obronie Christianie. Ale dla polityków konserwatywnych partii to wciąż synonim piekła. - To niedopuszczalne, by sprzedawać nielegalnie narkotyki 1,5 kilometra od Pałacu Królewskiego. To skandal - grzmiał w jednym z przemówień Helge Adam Moller.
W ostatnich latach gruntami zainteresowali się deweloperzy. Od ponad dekady trwają negocjacje w sprawie sprzedaży gruntów. Rząd duński chce zarobić na atrakcyjnie położonych terenach, a Sąd Najwyższy uznał, że lokatorzy nie mają praw do gruntów. Wówczas mieszkańcy, który z założenia nie uznają kapitalistycznej gospodarki, zaczęli zbierać pieniądze na wykup tereny poprzez... akcje.
W trakcie negocjacji nie brakowało problemów. - Jak można dojść do porozumienia ze społecznością, w której każdy ma coś do powiedzenia, a nikt nie jest odpowiedzialny? - pytał bezradnie Carsten Jarlov , dyrektor duńskiej agencji State Building zaangażowanej w proces wykupienia Christianii.
Ostatecznie na domowych drukarkach wypuścili kwitki, które mógł kupić każdy na świecie. Wystarczyło zapłacić równowartość 3,5 do 1750 dolarów. W zamian można uzyskać symboliczne prawo użytkowania ziemi. - Christiania należy do wszystkich - przekonywał na łamach "New York Times" W ten sposób mieszkańcy i miłośnicy wolnego miasta chcą uzbierać na wykupienie praw do terenów od rządu i zupełnie uniezależnienie.
Dobra zabawa i... nie tylko
Dlaczego? Być może dawne ideały o utopijnym społeczeństwie to już przeżytek. Ale nadal chodzi o dobrą zabawę. A mieszkańcy Christiani są kreatywni. W 2002 roku duńskie władze wydały odezwę, w której prosiły o wszczęcie działań, które "uczyniłyby handel narkotykami mniej widocznym". Osadnicy zaczęli więc sprzedawać trawkę w żołnierskich mundurach z kamuflażem.
Ostatnio - po naciskach o wykupienie gruntów - przedstawiciele Christianii osady wyjechali nawet do USA, by podczas happeningu na nowojorskiej Wall Street zwrócić uwagę na problem miasteczka i buntu mieszkańców przeciwko kapitalizmowi. Sprzedali dwie akcje za 10 dolarów. W duńskiej prasie nie zabrakło ironicznych komentarzy. - I co z tego? Chcemy żyć z dala od społeczeństwa opartego na handlu i spekulacji - mówił jeden z mieszkańców na łamach "New York Times".
To paradoks, bo eksperci oszacowali, że na pierwszych akcjach Christiania zarobiła ponad milion koron. Roczny obrót ze sprzedaży narkotyków w tym miejscu szacowany jest na 80 mln koron!
źródło: podroze.onet.pl/na-weekend/christiania-w-kopenhadze-utopia-w-oparach-marihuany/1fk0s
|